Dziś nie panował już aż taki upał, ale i tak wstałam wcześniej, z myślą, by spróbować dziś w końcu zrobić coś z Raszką. Nerwowa z natury arabka przywykła już do nas, ale na razie jedynie spacerowaliśmy z nią w ręku. Dlatego gdy tylko wstałam, wygłaskałam Smoka i ruszyłam na pastwisko po siwkę.
Dała się złapać bez problemu. Czyszczenie na zewnątrz szło spokojnie. Raszka czasem przestępowała nerwowo z nogi na nogę, jednak na dźwięk mojego głosu nieco się uspokajała. Gdy już była czyściutka, zabrałam ją na lonżownik.
Na nim Raszka natychmiast się spięła: miała ograniczony widok na resztę koni na pastwisku i potrzebowała chwili, by jednak ich wypatrzeć.
– Raszka... z ciebie podobno koń do pleasure? – mruknęłam, czekając, aż klacz się nieco uspokoi.
Gdy wypatrzyła już konie i obejrzała sobie lonżownik, powoli zaczęła nieco się rozluźniać. W końcu opuściła pysk, mieląc pyskiem: stała jednak kawałek ode mnie, a gdy tylko zrobiłam krok to przodu, natychmiast podniosła łeb.
Wzdychając, znów się cofnęłam. Siwka chwilę mnie poobserwowała, po czym znów się rozluźniła.
Wiedziałam, że to zaledwie czterolatka: zajeżdżona została naprawdę niedawno i miała prawo do pewnych buntów. Ale tak nerwowego zwierzęcia, wychowanego w dobrych warunkach, to ja już dawno nie widziałam.
Przez następne piętnaście minut stopniowo zbliżałam się do klaczy: krok do przodu, brak akceptacji? Cofnięcie. Znów – krok. Cofnięcie. Potem dwa kroki, bo przestała na mnie reagować... i kolejny, a potem jeszcze jeden. W końcu dotarłam do niej i wyjęłam z kieszeni spodni kawałek pociętej w plasterki marchewki. Klacz ostrożnie go powąchała, po czym go zjadła: miałam wrażenie, że robi wszystko, by nie dotykać mojej dłoni.
Zdawałam sobie sprawę, że to nowa sytuacja, a ona raczej trudno przyzwyczajała się do takowych: nie miała nic przeciwko mnie, dopóki była na spacerze z innym koniem, albo gdy czyściłam ją w miejscu, gdy miała widok na całe stado. Tu była jednak odseparowana.
Co dalej? Postałam przy niej przez chwilę, podając jej jeszcze jeden plasterek, po czym zaczęłam prowadzić ją po lonżowniku jak na uwiązie. Znów jej pierwsza reakcja była nerwowa, ale w końcu się uspokoiła.
– Przecież wiesz, jak się chodzi na lonży, nie? Spróbujemy?
Zatrzymałyśmy się, po czym kazałam jej zostać i odsunęłam się od niej, co na Raszce nie zrobiło większego wrażenia. Spokojnie, nie śpiesząc się z niczym, poprosiłam ją o stęp: nie miałam ze sobą bata, a za „straszak” robiła mi końcówka lonży, co przy tej klaczy zupełnie wystarczało. Bez problemu zachęciłam ją do stępa, jednak Raszka ruszyła z kopyta – jak na nią przystało – bardzo nerwowo. Nie poganiałam jej i czekałam, aż znów się uspokoi. Dopiero, gdy szła spokojnie, poprosiłam ją o zmianę strony.
Bez problemu przeszła, nawet nie unosząc pyska.
Zadowolona, że wszystko gra, miałam właśnie poprosić ją o kłus, ale okazało się, że los ma inne plany: niespodziewanie wiatr uniósł jakiś worek, który wpadł na lonżownik, szeleszcząc. Co, oczywiście, wzbudziło w Raszce panikę. Wystrzeliła z kopyta, niemal ciągnąc mnie za sobą, po chwili kręcąc się wokół ściany najbardziej oddalonej od worka.
Gdy sama się nieco uspokoiłam i zorientowałam w sytuacji podeszłam ostrożnie do worka i podniosłam go. Trzymałam go w ręku, czekając, aż klacz się uspokoi.
Powtórzyłyśmy to samo, co na samym początku, tyle, że tym razem zajęło nam to co najmniej dwa razy więcej czasu: stopniowo zbliżałam się do Raszki z workiem, za każdym razem czekając, aż się uspokoi i zaakceptuje szeleszcząc przedmiot. Gdy do niej podeszłam, a ona go powąchała i zaakceptowała, wręczyłam jej smakołyk.
– Takie straszne to było, hm?
Nie chcąc jej dłużej męczyć, ostrożnie schowałam woreczek do kieszeni i wyprowadziłam ją z lonżownika.