001. Teren z Zafirą w Rezerwacie Freedom Horse - 16.11.2011

Jest po piątej, a ja już na nogach! Fakt, zasypiałam nad kierownicą. Ale nic na to nie poradzę… Chciałam organizować rajd? Chciałam. Nie mogłam narzekać. Reszta koniarek miała być jakoś po siódmej, byśmy mogły o ósmej wyjechać, ale ja, jako organizator musiałam być wcześniej. Za mną, w przyczepie siedział spokojnie Angel. Może i był młodym koniem, ale to właśnie jego postanowiłam wziąć na ten rajd – chyba pierwszy, odkąd powstał Freedom Horse. Dlaczego on? Sprawa prosta! Nie chciałam brać mojego konia, Blacka którego trzymałam w stadninie należącej do mnie i Jasminover, a pozostałe konie w Freedom Horse albo nie były zajeżdżone, albo były końmi sportowymi i nie chciałam, by coś im się stało (a nuż znajdą dom przez ten dzień), albo totalnie się do tego nie nadawały. Angel dopiero się uczył, ale miał dość dobrą kondycję, poza tym przepadał za wypadami w teren. Więc poszłam mu na rękę i to właśnie on jechał razem ze mną na ten jednodniowy wypad…
Zajechałam pod mały, drewniany domek, zaraz przy ogrodzeniu rezerwatu. To w nim mieszkała 3-osobowa rodzina, która utrzymywała się po części z pilnowania Freedom Horse. Zajmowali się wszystkim: kamerami, które znajdowały sie w całym rezerwacie, naprawianiem ogrodzeń (które, tak na marginesie znajdowały się tylko od strony dróg. Konie teoretycznie mogły więc wędrować po całym bożym świecie. Na całe szczęście moi strażnicy byli na tyle dobrzy, że zaganiali konie z powrotem na teren rezerwatu, gdy te się oddaliły, dzięki czemu konie nauczyły się nie opuszczać jego granic), poza tym jeśli jakiemuś zwierzęciu coś się stało natychmiast mnie wzywali, dzięki czemu półdzikie konie były niemal całkowicie bezpieczne.
Gdy tylko zajechałam pod budynek i zaparkowałam zauważyłam, że Tośka, moja dobra znajoma i gospodyni domu wychodzi w moją stronę. Przywitałyśmy się po czym zabrałyśmy się do wyprowadzania mojego wierzchowca. Tosia otworzyła mi drzwiczki, a ja weszłam do środka i przypięłam uwiąz do kantara Angel’a. Konik zachowywał się nienagannie. Zaprowadziłam go do wskazanego przez moją znajomą miejsca, obok jej domu. Przywiązałam go do słupka, który był przygotowany właśnie na rajdy, po czym ruszyłam po siodło. Tośka chciała mi je podać, jednak nie przygotowała się na siodło westernowe, przez co niemal je upuściła.
- Uważaj! – zaśmiałam się. – Wiesz.. lepiej nigdy więcej nie próbuj podnosić westernówki, ok?
- Jasne, jasne… Nie mam zamiaru…
Śmiejąc się, przeniosłyśmy resztę sprzętu na drąg, po czym przywiązałyśmy Angela na dłuższą linkę, na terenie rezerwatu, by przez te parę godzin nie stał w bezruchu.
Gdy koń był już szczęśliwy, „wolny” i brudny spojrzałam na niebo. Faktycznie, panował półmrok. Fakt, że było chłodno. Ale niebo było czyste… Zapowiadał się ładny dzień. Nie mogłam liczyć na upał, ale miałam nadzieję, że to wystarczy, by rajdowcom nie odmarzły palce. Z westchnieniem, ruszyłam do domu Tośki (raz po raz przepraszając, że obudziłam ją telefonem wpół do piątej), by dokładnie zaplanować całą trasę rajdu.
Jak zawsze.. wszystko na ostatnią chwilę. Ale co ja poradzę, że mam na głowie tyle spraw? Trax, Freedom Horse, kupa pracy z końmi w dzień, a po nocach papierkowa robota… Nie da się, normalnie się nie da…

***

O siódmej przez okno z kuchni Tośki zauważyłam, że na plac wjeżdża samochód z Jaktara Arabians. Z samochodu wysiadła dość młoda kobieta z dredami. Zafira, a jak. Ubrana dość lekko jak na tą porę roku, zaczęła się rozglądać, pewnie szukając kogoś. Natychmiast wyszłam z domu. Tosia niestety musiała zostać, ponieważ jej synek właśnie się obudził i zajmowała się nim.
Gdy tylko Zafira mnie zobaczyła, na jej twarzy pojawił się wyraz ulgi. Uff! W reszcie ktoś jest! Zaśmiałam się w duchu. Też tak miałam, szczególnie, gdy znajdowałam się w zupełnie obcym miejscu.
- Cześć, jesteś pierwsza! – oznajmiłam od razu.
- Hej.. no.. właśnie widzę. Pomożesz mi wyprowadzić Yateem’a?
Kiwnęłam głową. Otworzyłam jej przyczepę, tak samo, jak wcześniej pomogła mi Tosia. Zafira wyprowadziła jednego ze swoich pięknych arabów. Siwek spoglądał na mnie dość nieufnie swoimi wielkimi oczami. Zamknęłam przyczepę, nie spuszczając oczu z konia.
- Cudo. – powiedziałam, dając mu rękę do powąchania. – Ogier?
Zafira kiwnęła głową. Eh… a my mamy w zastępie trzy klacze! Trudno. Miałam tylko nadzieję, że Yateem nie jest jednym z tych wariatów, który rzuca się na każdą klacz, że żadna z klaczy nie będzie się grzała i że Zafira da sobie z nim radę w każdej w sytuacji. W takim razie wychodzi że mam trzy nadzieje, nie jedną… Ale ogólnie wszystko sprowadza się do jednego.
Zamyśliłam się na chwilę. Gdzie by go umieścić… Po chwili namysłu postanowiłam dać Zafirze miejsce przy reszcie koni. Stwierdziłam, że najwyżej potem się go przestawi. Gdy dziewczyna szykowała swojego konia, ja postanowiłam przyprowadzić już Angel’a, by oddzielał siwka od reszty. Tak na wszelki wypadek…
Właśnie przywiązywałam młodego do drągu, gdy na linii horyzontu pojawiły się dwa samochody; gdy się zatrzymały od razu poznała, kto przyjechał – Boksi, która pomagała nam obecnie w Freedom Horse oraz PrimaVera, właścicielka kilku zwierząt które niegdyś mieszkały w Freedom Horse. Pierwsza wysiadła jasnowłosa Boksi, zaraz potem, by się ze mną przywitać podeszła PrimaVera. W zasadzie z trójki przybyłych znałam lepiej tylko Boksi. Pozostałe dwie znałam tylko od tej „końskiej strony”.
Gdy Zafira zajmowała się swoim koniem (no OK, i Angelem – wałach co chwila odchodził od drąga i trzeba było go łapać, a ja byłam troszkę zajęta…) wyprowadziłyśmy konie dziewczyn. Boksi wzięła swoją dumę, Weiss Stern, a PrimaVera cudną arabkę, Lanze. Na widok klaczy Yateem podniósł głowę i zarżał, jednak gdy tylko poczuł na sobie spojrzenie Zafiry odwrócił łeb. Uśmiechnęłam się. Wyglądało na to, że właściciela całkowicie nad nim panowała. Nie miałam sie o co martwić.
Za dwadzieścia ósma wszystkie konie były już gotowe, a ja co chwila zerkałam na telefon, zastanawiając się, czy nie zadzwonić do Esmeraldy. Powinna tu już być co najmniej dziesięć minut temu! Na całe szczęście nie musiałam dłużej czekać, ponieważ zauważyłam przyczepę z „Anarkii” oraz prowadzącą ją Esmeraldę. Taak! Jest! W końcu! Kamień spadł mi z serca, już po raz drugi tego dnia. Nie czekając aż dziewczyna wysiądzie, podeszłam do niej, a gdy tylko wystawiła nogę zza drzwi, zaczęłam dopytywać się, co się stało.
- Po karmieniu Summer nie poszedł na pastwisko.. Musiałam za nim gonić na Bueno.. Nie mam pojęcia, o co mu chodziło… – pokręciła głową.
- OK. – nie czekając na dalsze wyjaśnienia podeszłam do drzwiczek przyczepy. – Wyprowadź ją. Mamy mało czasu, a ja chce ją w końcu zobaczyć, no!
Tak, tak, juz dawno wiedziałam jakiego konia Esmeralda chciała wziąć i wprost nie mogłam się tego doczekać. Nie często startowałam w rajdach, a do Anarkii rzadko zaglądałam, więc w końcu wyszło na to, że Arii nie widziałam od kilku lat. A na prawdę byłam ciekawa, jak ta staruszka się miewa.
Chichocząc, dziewczyna wyprowadziła z przyczepy karuskę. Klacz spokojnie stała przy swojej właścicielce, nie zwracając na nic uwagi. Natychmiast do niej podeszłam i zaczęłam ją „oceniać”. Praktycznie się nie zmieniła. Wyglądała lepiej, niż te parę lat temu, jednak poza tym to dalej była da sama Aria. Gdy ja głaskałam ją po grzbiecie, ta odwróciła się i zaczęła obwąchiwać moją rękę.
- Fajnie ją znowu widzieć.
Esmeralda zabrała się za przygotowanie klaczy. Po piętnastu minutach wszyscy byli gotowi. Pouczyłam ich tylko jak mają zachowywać się w rezerwacie (tzn. nie hałasować zbytnio, uważać na konie, nie śmiecić i takie tam inne) po czym wsiadłyśmy na konie i w kolejności: ja, Zafira, Boksi, PrimaVera i Esmeralda ruszyłyśmy w teren.

***

Przez pierwsze dziesięć minut prowadziłyśmy konie stępem – by wjechać do lasu, na szlak potrzeba było właśnie mniej więcej tyle czasu. Dziewczyny ciekawsko rozglądały się w około i rozmawiały o błahych, stajennych sprawach. Ja głównie milczałam, zastanawiając się, jak cały ten rajd wypadnie. Siedziałam oparta o tylny łęk siodła, a kołysanie Angela nieco mnie usypiało. Ehh.. Mogłam wcześniej się położyć. Przecież wiedziałam, że musze wcześnie wstać!
Gdy wjechałyśmy do lasu mój wierzchowiec natychmiast podniósł spuszczony do tej pory łeb i spróbował zerwać gałąź z drzewa. Szarpnęłam go, co sprawiło, że młody od razu się opamiętał. Co z tego, że miał najdelikatniejsze wędzidło? I tak traktował je jak torturę. Niestety, nie chciałam ryzykować, więc nie mogłam wziąć bostolu, albo innego bezwędzidłowego ogłowia. Odwróciłam się do reszty.
- Teraz pojedziemy kłusem, a gdy wyjedziemy zza zakrętu przejdziemy w galop. – poinformowałam je.
Usadowiłam się wygodniej w siodle i przycisnęłam łydki do boków Angela. Wałach z początku zaczął się – jak to on – buntować. Nie chciał przejść do kłusa. Nie miał zamiaru tego robić… Znałam to, znałam. Angel nie był niestety, świetnie wytrenowanym sportowcem. Jak na razie był zwykłym rekreantem, który na dotatek zaczyna pracę pod siodłem. Wzmocniłam pomoce. To wystarczyło, by przeszedł do kłusa. Zadowolona, pochwaliłam go i spojrzałam za siebie. Reszta koni też kłusowała. Oczywiście, nie przeszkadzało to w rozmowie. Po chwili i ja, nie mogąc już „spać” włączyłam się do rozmowy. Przy okazji dowiedziałam się że ten las jest wyjątkowo czysty… Hmm.. dziwne, by tak nie było. W końcu praktycznie nikt tędy nie chodził, a jeśli już był pilnowany na tyle, by nie zaśmiecał naszego rezerwatu! Po pierwszym, dość krótkim i wolnym galopie rozbudziłam się i rozkręciłam całkowicie. Ogólnie sam galop poszedł świetnie, jeśli tak można powiedzieć o galopie. Myślałam, że Aria nawet przy tak wolnym galopie zostanie w tyle, a tu, niespodzianka! Kobyłka chciała nawet wyprzedzać Lanze! Gdy to zobaczyłam, musiałam powstrzymać śmiech. Przecież ta kobyła była koniem wyścigowym! O wiele od niej szybszym! Aria miała na prawdę serce do terenów…
Chwilę później musiałyśmy znowu przejść do stępa, ponieważ tutaj teren był nieco bardziej falisty, przez co miałyśmy go pokonania trochę podjazdów, jak i dość stromych zjazdów. Niestety, problem polegał na tym, że faktycznie, Angel, Aria i Weiss były końmi które dobrze radziły sobie w terenie, jednak arabki PrimaVery i Zafiry miały z tym większe kłopoty. Słyszałam jak co chwila Yateem się potyka, poza tym kilkukrotnie się zatrzymał, by zbadać podejście. Z Lanzą było podobnie, jeśli nie gorzej. Jak już wspomniałam wcześniej, to koń wyścigowy, który nie często jeździł w tereny, przez co kobyłka wyraźnie się bała. PrimaVera miała jednak o tyle szczęścia, że Lanza jej ufała, przez co jakoś przez to przebrnęła.
Nie minęło trzydzieści minut stępa i kłusa, gdy zadzwonił mój telefon. Wyciągnęłam komórkę i spojrzałam na wyświetlacz. Dzwonił Andrzej, mąż Tosi.
- Podkowo. – zaczął bez zbędnych formalności. Cały on… – Gdzie jesteście?
- Na szlaku numer 10, przy skrzyżowaniu.
- To świetnie! Niedaleko was, jakieś 500 metrów od was jest stado!
- Jak to? I nie uciekły? No i jeszcze wczoraj rano były po drugiej stronie rezerwatu!
- Mnie też czasem zaskakuje ta piątka… – zaśmiał się. – Ale uważajcie, są blisko was.
Andrzej wyjaśnił mi dokładnie gdzie znajdują się konie, po czym się rozłączył. Zatrzymałam Angela i spojrzałam na resztę. Wyjaśniłam im wszystko (to znaczy.. wiedziały już, bo podsłuchiwały moją rozmowę, ale trzeba było im powiedzieć, jak mają się zachować), po czym, tak, jak powiedziałam zamilkły i nie odzywały się. Koine były na dość dużej łące, w samym środku lasu. Miałam nadzieję, że nie uciekną – nie powinny, ponieważ nie miałam zamiaru pozwolić zbliżyć się reszcie zbyt blisko, a same zwierzęta mnie kojarzyły, więc o ile nie chciałabym być zbyt blisko, akceptowały moją obecność na tyle, by można było je z daleka oglądać. Bynajmniej miałam taką nadzieję.
Zjechałyśmy ze szlaku i powoli zaczęłyśmy zbliżać się do łąki. Po kilku minutach pokazała nam się – ogromna, otwarta przestrzeń, z bardzo wysoką trawą. Z daleka można było ujrzeć ledwo widoczne, schowane sylwetki koni.
Powiadomione już wcześniej dziewczyny zaczęły szukać lornetek, robiąc przy tym niezły hałas. Jakiś brązowy łeb – pewnie Snaba – ukazał się zza trawy. Koń cofną się do tyłu. I ja kazałam Angelowi nieco się wycofać. Esmeralda zareagowała jako pierwsza i również cofnęła Arię. Reszta również to zrobiła. Snab wyraźnie uspokoił się, jednak ciągle nas obserwował.
Wszystkie miałyśmy lornetki i wszystkie przystawiłyśmy je do oczu. Po chwili, szeptem, zaczęłam im wszystko objaśniać.
- Te konie najbliżej nas, które patrzą na nas to Tara i Szarik. Trzymają sie razem, może to dlatego, że jako pierwsze zostały wypuszczone do Freedom Horse. Ten kasztan, który pierwszy zwrócił na nas uwagę to jedyny rasowy koń z rezerwacie, anglik. Nazywa się Snab. Najbardziej oddalona od nas, klacz palomino to Memoriam. Śliczna, no nie? A ten z boku to obecny przywódca, Ringo. Jest najnowszy w całym stadzie. Pochodzi z tego ostatniego skupu, z którego jest również Your Chance, czy Wild West. Snab lekko kuleje, Ringo też nie jest całkowicie zdrowy ale doganiają stado, bez problemu dają sobie radę.
Po objaśnieniach zamilkłam. Gdy chciałam mówić dalej, Ringo chyba stwierdził, że już dość tego gapienia się na nich. Chyba cicho zarżał, ponieważ na chwilę otworzył pysk. W jednej chwili, wszystkie konie – nawet pasąca sie do tej pory Memoriam – skupiły uwagę na nim, po czym wybiegły z polany.
- Wow.. Myślałam, że od razu zwieją. – powiedziała Zafira.
- Znają mnie, przez co dopóki zbytnio się nie zbliżę są w stanie mnie ignorować. – powiedziałam. – Ale czuły się niepewnie, bo nie kojarzą was, przez co czuły się nie pewnie. W końcu Ringo stwierdził, że ma tego dość i zabrał stąd stado.
- Mało ich… – zaczęła Boksi.
- No, ja też myślałam, że jest ich więcej. – dodała PrimaVera. – Że po prostu na stronie nie pokazujecie reszty.
Pokręciłam głową.
- Nie, to wszystkie. Musimy powiększyć stado, wiem o tym. Takiej małej grupce koni nie jest łatwo. Ale staramy się, by jak najwięcej koni z Freedom Hore było oddawane do adopcji… Z tym, że w chwili obecnej mamy kilka stadnin, z których chcemy wykupić zwierzęta, ponieważ są na prawdę źle traktowane. W jednym z nich są konie na prawdę dzikie, które praktycznie nie mają styku z ludźmi… Zobaczymy, może jakieś z tych będą wypuszczone. – wzruszyłam ramionami. – Ale, problem polega na tym, że nigdy nie wiem, co by było dla nich lepsze; wypuszczenie tu, do rezerwatu, czy zdobycie ich zaufania (co, oczywiście, da się zrobić. Trzeba tylko czasu…) i oddanie do adopcji.
Od tej pory głównym tematem rozmów były właśnie konie z Freedom Horse; to, jakie mam wobec nich plany, jakie zwierzęta mam w planach odratować. Boksi co nieco o tym wiedziała, jednak dla Zafiry, Esmeraldy i PrimaVery były to całkowicie nowe informacje.

***

Około godziny czternastej, gdy już wszystkie byłyśmy zmęczone jazdą, zziębnięte i głodne, przyszedł czas na postój. Po szyjach koni spływał pot – w rezerwacie było sporo terenów do bardzo szybkich i długich galopów, poza tym Lanza wystarczyła się lisa, który przeciął nam raz drogę, przez co zaczęła uciekać w przeciwną stronę. PrimaVera starała się ją zatrzymać, jednak klacz była tak przerażona, że nie zwracała uwagi na jeźdźca. Cała nasza piątka skierowała więc konie w drugą stronę i popędziła je, by pomóc koleżance. W końcu ogłowie klaczy złapała Zafira. Jako jedyna miała na tyle szybkiego wierzchowca, by mogła złapać arabkę. Co z tego, że Yateem nie był koniem wyścigowym? Był w końcu arabem, a jak na konia tej rasy przystało miał niezłego kopa…
Tak więc, jak już wspomniałam wszystkie byłyśmy zmęczone i głodne. Przyszedł więc czas, by wrzucić coś na ząb i dać koniom odsapnąć. Tylko ja wiedziałam, na czym to ma polegać, więc dziewczyny bardzo się zdziwiły, gdy wjechałyśmy na małą łąkę ze zrobionym miejscem na przypięcie koni oraz ogniskiem. Kolejnym zaskoczeniem dla nich byli Andrzej i Tośka, który czekali tam razem z przygotowanymi potrawami. Gdy wjechaliśmy na polankę, jedyny mężczyzna w całej kadrze rozpalał właśnie ogień, by było można na czym usiąść. Zaskoczone amazonki patrzyły się po sobie ze zdziwionymi minami, a ja wybuchłam śmiechem.
- Co, myślałyście że zorganizuje rajd bez miejsca na odpoczynek?
- Nie spodziewałam się, że coś takiego będzie. – przyznała Esmeralda.
Reszta potwierdziła. Zeszłyśmy z koni, rozsiodłałyśmy i przywiązałyśmy do słupka. Wszystkie zwierzęta stały spokojnie, z opuszczonymi łbami. No cóż, jechały już sporo czasu. Nic dziwnego. Odpoczynek im się należy.
Rozdałam wszystkim obiad – zamówiony w pobliskiej restauracji – po czym sama zabrałam się za jedzenie. Zastanawiałam się przy okazji, czy to jest takie dobre w rzeczywistości, czy może tak mi smakuje, ponieważ już od paru godzin ściskało mi żołądek? Przy okazji ognisko grzało, Tosia opowiadała jakieś bzdury, przez co wszystkim chciało się śmiać, a jej mąż jej wtórował. Chętnie siedziałabym tak do końca, jednak szybko robiło się ciemno, więc po godzinie wszystkich zapędziłam na konie. Moi znajomi pojechali razem ze stertą śmieci, ja zgasiłam ognisko, po czym cała nasza szóstka wsiadła na konie, już wyschnięte i troszkę bardziej żywe.
Zmieniłam kolejność. Yateern na prawdę świetnie sie zachowywał, więc tym razem zastęp wyglądał tak: ja, potem PrimaVera, Esmeralda, Zafira i Boksi.

***

Wpół do piątej na dworze panował już niezły mrok, więc nie mogłyśmy pozwolić sobie na szybsze tępo, niż stęp. Gdybym nie znała tych terenów, pewnie stwierdziłabym, że zgubiłam się w lesie. Wiedziałam jednak już wcześniej, że podczas powrotu będzie ciemno, więc wybrałam te tereny, które doskonale znałam. Jechałyśmy jednym z najbardziej lubianych przeze mnie szlaków. Nie miałam pojęcia, dlaczego go tak lubię, jednak jakoś tak.. na nim zawsze czułam się bezpiecznie. Poza tym go miejsca startu, jak i końca rajdu było bardzo blisko, więc miałam nadzieję, że za pół godziny będziemy na miejscu.
Widziałam już, że i ludzie, i konie ledwo wyrabiają. Weiss ledwo poruszała nogami, nawet bardzo wytrzymała Aria była zmęczona. No cóż, całodniowy rajd, po terenach, gdzie jest pełno cudnych miejsc go galopów i dziewczyny, które nie mogą się im oprzeć… Ciężko, by było inaczej. Nie szczędziłyśmy zwierząt. Zafira juz mi zapowiedziała, że przez następne dwa dni Yateerm będzie stał w swoim boksie, albo na pastwisku i rozkoszował się luźnymi dniami, bo o ile pierwsza i dłuższa część rajdu była mocna, o tyle kolejna była prawdziwym wyzwaniem. Najpierw tereny zaczęły robić się niezbyt sprzyjające jeździe, przez co nawet Aria, tak doświadczona w rajdach klacz czasami się wahała. O Angelu wole nie wspominać! Cofał się, nie chciał iść. Buntował się, chłopak. Ale nie dziwiłam się mu. Potem teren wyrównał się, a na naszej drodze pojawiło się kilka naturalnych przeszkód. Ja starałam się je omijać (skoki.. na prawdę za nimi nie przepadam.. Poza tym miałam konia który i tak by mi wyłamał… I siodło, które do tego sie totalnie nie nadaje…), jednak inne konie były prowadzone prosto na nie, szczególnie, że przeszkody były bardzo niskie. Nieco później – ogromne „prerie”, jak raczyła tą trawiastą równinę nazwać Boksi. I galop, niemal przez całą ich długość. A potem.. dochodzimy do lasu i mojego znajomego szlaku.
Mimo zmęczenia, wszyscy zdawali się być zadowoleni. Chodź nie rozmawiałyśmy już, czułam jakąś pozytywną atmosferę. Mmm.. stwierdziłam, że muszę organizować więcej rajdów.
Po pół godziny wreszcie dojechałyśmy do finiszu. Siedemnasta.. Dokładnie tak, jak chciałam. W sumie dziewięć godzin! W tym osiem jazdy! Zazwyczaj rajdy, na które jeździłam (nawet te jednodniowe) trwały po tyle, ale z racji ogromnej ilości przystanków jechało się po pięć-sześć godzin, nie osiem! Oj, Angel na prawdę zasłużył sobie na ogromną porcję owsa. Mogłam zrobić więcej przystanków, ale wtedy nie przejechałybyśmy tak fajnej i długiej trasy, poza tym nie było za bardzo gdzie się zatrzymać.. Środek lasu, w dość chłodny, jesienny dzień… Raczej i tak po piętnastu minutach byłyśmy wszystkie na koniach.
Przywitała nas Tosia z synkiem. Andrzej pojechał coś załatwić. Dość szybko rozsiadałyśmy konie. Moja znajoma zaprosiła nas na kawę, więc przywiązałyśmy konie do słupków, tak jak rano zrobiłam to z Angelem, schowałyśmy sprzęt i poszłyśmy do jej domu.
W ciepłym wnętrzu wszystkie od razu rozgadałyśmy się i omówiłyśmy każdy szczegół rajdu. Obiecałam wszystkim, że postaram się jak najszybciej zorganizować kolejny rajd, tym razem z nieco większą ekipą. Zasiedziałyśmy się – po półtora godziny, jako pierwsza do wyjścia zaczęła zbierać się PrimaVera, która miała jeszcze wziąć Anghela ze schroniska. Wtedy i ja zaczęłam sie szykować, a gdy zaczęłam szykować się ja, cała reszta stwierdziła, że musi już iść. Podziękowałyśmy Tosi za gościnę i za pomoc w przygotowaniu, sprowadziłyśmy konie z pastwiska i ruszyłyśmy w drogę do swoich stajni.