Pogoda tym razem nie była już tak łaskawa i zdecydowanie nie pomagała w organizacji jakichkolwiek treningów. Podłoże było skute, mróz taki, że konie nie chciały nawet wychodzić na padok, a do tego hałdy śniegu uniemożliwiające dojazd do stadniny. Innymi słowy, jedna wielka porażka. Dlatego postanowiliśmy klinikę przenieść na halę, gdzie przynajmniej dało się normalnie funkcjonować, pomimo tego, że nawet tam mróz dawał się we znaki, a po godzinie jazdy palce chciały odpaść same.
W południe, gdy chociaż troszkę mocniej zaświeciło słońce, poszliśmy do stajni, aby przygotować konie, podczas gdy stajenni wysypywali kolejne tony piasku na lód, który powstał na podwórzu. Czy konie były podkute, czy też nie, wszystkie by tam jeździły taniec na lodzie. Jeźdźcy powyprowadzali konie i zaczęli czyszczenie. Większość z nich była w dość dobrym stanie jeśli chodzi o czystość, zatem szybko się z tym uporali, osiodłali je i ruszyliśmy w podróż na Biegun Północny. Przedarcie się do stajni kilka osób kosztowało czerwony nos i spierzchnięte usta. Najbardziej w tym wszystkim cierpiała Zafira, która nieprzyzwyczajona do takiej pogody, wręcz nam się trzęsła na koniu. Koń zresztą też nie wyglądał na zachwyconego całą tą sytuacją.
Zaczęliśmy od spokojnego rozstępowania, które trwało dość długo, bo ponad piętnaście minut ze względu na to, że zarówno jeźdźcy, jak i konie wyglądali dość nieciekawie w takich warunkach pogodowych. W sumie tylko Maciek i Vienna rozprężyli się dość szybko. Osobiście postanowiłam odizolować się od wszelkiego zimna, usiadłam na schodach, zawinęłam się w kilka warstw derek i obserwowałam. Na całe szczęście po tych piętnastu minutach już wyraźnie było czuć, że robiło się cieplej od oddechów, więc była jednak dla nas nadzieja. Jeźdźcy dociągnęli popręgi i zaczęli kłusować.
Ja tymczasem musiałam wstać z mojego kokonika derek i rozłożyć drągi na kłus. Na szczęście poszło szybko, sprawnie i bez większego zmarznięcia, więc gdy tylko konie się rozluźniły i zaczęły szukać kontaktu z wędzidłem, zaczęliśmy pracować na kołach (mniejszych i większych), serpentynach, ogólnie wszelkie próby wygięcia były jak najbardziej na czasie. Po odpowiednim rozgrzaniu przeszliśmy do drągów. Leżące płasko na ziemi, dość szerokie, na już lekko wyciągnięty kłus. Wszystkie przejeżdżały przez nie bez problemu, czasami któremuś zdarzało się stuknąć, ale ogólnie szło bardzo dobrze. Wtedy więc podniosłam środkowe cztery drągi na wysokość cavaletti. To było już większe wyzwanie, zwłaszcza dla małych koni. Koheilan i Vienna troszkę się na to boczyli, ale szybko i poprawnie uporali się z zadaniem. Przypominałam tylko wszystkim, aby pilnowali prostego najazdu, prostego przejazdu i prostego wyjazdu, bo Violin postanowiła być mądrzejsza od rabina i zamiast przejechać jak na konia przystało, to odbijała w prawą stronę tak, że ostatni drąg pokonywała w sumie jedną nogą. Wystarczyło jednak, że Abby trochę mocniej ją przytrzymała i klacz od razu dostosowała się do polecenia.
Kolejnym zadaniem było pokonanie cavalettek w galopie. Rozstawiłam całą tę misterną konstrukcję tak, aby odległości się zgadzały i zaczęliśmy pracę. Konie grzecznie i poprawnie oddawały każdy mini skoczek na tym skoku wyskoku. Dlatego też przeszliśmy w końcu do parkuru. Najpierw przeszkody wysokości odpowiadającej klasie mini LL, a gdy konie się rozskakały, podnosiłam każdą o klasę wyżej aż do momentu, gdy osiągnęliśmy wysokość odpowiadającą klasie N. Wtedy też postanowiłam, że każdy przejedzie podany parkur. Rozpoczęła Abigail z Violin.
Violin tradycyjnie, skakała ze sporym zapasem, jednak bardziej interesowały nas same najazdy. Parkur przygotowałam celowo tak, aby z kolei wyćwiczyć cierpliwość. Ostatnim razem jeździliśmy parkury o których najazdach, bardzo trudnych, wymagających od konia niejednokrotnie skoku z bardzo ostrego zakrętu, zatem pomimo zwolnienia tempa rozgrywki, pracowaliśmy nad skrótami, które mogły pomóc w zdobywaniu kolejnych punktów. Tym razem postawiłam na długie najazdy, które wymagały wyczekania, doprowadzenia konia na sporym dystansie, oddania prawidłowego skoku i równie spokojnego dojechania do następnej przeszkody. Klacz poradziła sobie bardzo dobrze, choć odnosiłam wrażenie, że to ona bardziej kierowała Abby, niż Abby nią, dlatego poprosiłam je o ponowne pokonanie parkuru. Tym razem udało im się wszystko tak, jak powinny być. Abby poklepała klacz i pojechała z nią kawałek dalej, aby ją rozkłusować, rozstępować i nie przeszkadzać reszcie.
Druga pojechała Genoshia. Klacz była spokojna, jednak podczas najazdów wyjątkowo się niecierpliwiła. Chciała jak najszybciej pokonać przeszkodę, a Ruska jej na to nie pozwalała. Skończyło się kłótnią w szeregu, gdyż klacz wyrwała do przodu i w efekcie nie zmieściła się między przeszkodami, co opłaciły bardzo efektowną zrzutką. Od razu kazałam im poprawić cały przejazd. Klacz tym razem nauczyła się na własnym błędzie i bardziej przestrzegała tego, co próbowała jej przekazać Ruska. Szereg pokonały bezbłędnie.
Kolejny jechał Khadgar. Od razu można było wyczuć, że najchętniej pokonałby cały parkur jednym susem, ale trafiła kosa na kamień, Alex nie zamierzał dać mu tak łatwo wygrać. Postanowił jechać go mocnym dosiadem i dość stanowczą ręką, co uniemożliwiało ogierowi wyrywanie się do przeszkód. Przejechali całość bardzo dobrze, a koń skakał tak, że nie można było mu nic zarzucić.
Następne przyjechali do mnie Maciek i Vienna. Rozpoczęli przejazd. Klaczka, choć wyraźnie chciała pokonać wszystkie przeszkody jak najszybciej, respektowała wolę Maćka do tego poziomu, że oprócz strzyżenia uszami, naprawdę nijak nie dawała po sobie poznać, że chciałaby coś wykombinować. Szczególnie ładnie skakała oksery, bardzo pewnie, podchodziła do nich dość blisko i oddawała wzorowe skoki. Maciek po przejeździe poklepał ją i pojechał w stronę pozostałych stępujących już koni.
Wtedy przyszedł czas na Koheilana i Zafirę. Ich przejazd także był bardzo płynny i elegancki, choć widać było, że ogierowi wcale się nie spieszy. Szedł takim tempem, jakim iść miał i ani myślał, żeby jakkolwiek kombinować na tak długich dystansach. Widział przed sobą całkiem wysoką przeszkodę, galopował w jej kierunku, odmierzał odległości, licząc też na jakąś pomoc ze strony Zafiry i w ten sposób pokonali całość bez większych problemów.
Ostatnia jechała Notre Dame. Klacz bardzo chętnie pracowała na takich długich parkurach, zatem nie sprawiała Valentinie kłopotów. Jedynym, co można by poprawić w ich przejazdach, była dynamika. Klacz skakała bardzo dobrze, a w dystansach szła równym tempem, ale słabo podciągała nogi w skoku. Postawiłam im zatem dodatkowo dwa drągi, mające wyznaczyć klaczy środek i jednocześnie zmotywować ją do podniesienia nóg. Oddały tak dwa skoki i gdy zauważyłyśmy wyraźną poprawę, Val poklepała klacz i rozstępowała. Postanowiłam, że jeźdźcy już sobie poradzą, zatem poszłam do domu, aby się rozgrzać, bo czułam, że ten jeden trening kosztował mnie więcej zdrowia, niż jakikolwiek wcześniej.