Wszyscy uczestnicy rajdu przyjechali do Anarkii dwa dni wcześniej, żeby konie zdążyły przyzwyczaić się do klimatu i odpocząć do podróży. Wszystkie wierzchowce były przyzwyczajone do pracy w różnych warunkach i żaden nie miał jakiś dużych problemów z aklimatyzacją.
W sobotę około 9.00 byliśmy już w stajni. Konie zostały wcześniej nakarmione i wypuszczone na padok. W stajni zostały tylko cztery wierzchowce - dwa araby i dwa achały. Te cztery konie poznały się już wcześniej, bo od dwóch dni wychodziły razem na padok i stały obok siebie w stajni. Polubiły się, a przynajmniej zaakceptowały na tyle, że nie było między nimi wojen.
Każdy zaczął przygotowywać swojego konia. Sakwy zostały już wcześniej spakowane, każdy miał ze sobą ciepłą bluzę, kurtkę od deszczu, bieliznę i ubrania na zmianę, latarkę, zestaw szczotek, zapasowe puśliska, scyzoryk, derkę polarową, zestaw kanapek i butelkę wody. Podczas czyszczenia i szykowania konie były grzeczne, więc nie zajęło to dużo czasu. Uwinęliśmy się w pół godziny i o 10.00 siedzieliśmy już w siodłach.
Ustawiliśmy jakiś prowizoryczny zastęp i ruszyliśmy w stronę łąk. Konie były dość wyrównane jeśli chodzi o kondycję i umiejętności. Najmłodsza stażem i wiekiem była gniada arabka Yanour Hayati SA, ale nie musiałam się o nią martwić, bo mimo małego stażu klacz miała na swoim koncie wiele osiągnięć w rajdach na najdłuższych dystansach.
Przez jakiś czas jechaliśmy przez las. Słońce nie świeciło jeszcze mocno, ale już było czuć, że dzień będzie dość ciepły. Miało nie być jakiś zabójczych upałów, a dodatkowo trasę mieliśmy zaplanowaną głównie po lasach.
Gdy wjechaliśmy na łąkę ruszyliśmy kłusem. Ash ruszył od razu gdy tylko krzyknęłam do dziewczyn, że ruszamy kłusem. Po przejechaniu kilku kroków odwróciłam się i sprawdziłam czy wszystko w porządku. Za Ashem jechała Elvia na siwej arabce French Revolution. Klacz jechała w pewnej, bezpiecznej odległości od Asha i widać było że ogląda sobie okolicę. Za arabką jechała druga arabka - Yanour Hayati SA, która była lekko rozproszona. Rozglądała się na boki, parskała i co jakiś czas łypała oczami na jadącą za nią Arwenę. Mimo to zachowywała spokój. Na końcu jechała achałka Arwena, która była chyba najspokojniejszym koniem z całej stawki. Szła na kompletnie luźnej wodzy i zdawała się w ogóle nie przejmować nowym otoczeniem.
Na szczęście nasze konie, mimo że reprezentowały dwie różne rasy, były dość zgrane pod względem prędkości, więc nie trzeba było kombinować, żeby jakiś koń musiał iść szybciej lub wolniej niż jest mu najwygodniej. Przez około 10 minut jechaliśmy przez dość wysoką trawę, która po ostatnich deszczach rosła jak szalona.
W końcu zwolniliśmy do stępa, żeby zjechać w dół. Ostrzegłam dziewczyny, że zjazd może być trochę śliski po ostatnich deszczach i żeby pokazać jak najlepiej pokonać przeszkodę zjechałam w dół jako pierwsza. Musiałam lekko przytrzymać Asha, żeby obciążył zad i nie poślizgnął się na glinie. Bezpiecznie zjechaliśmy w dół. Odsunęłam się trochę i zaczekałam aż pozostałe konie do mnie dołączą. Żaden nie miał problemów ze zjechaniem w dół, wszystkie przysiadły na zadach i szły ostrożnie w dół po śliskim podłożu. Gdy wszyscy byliśmy już na dole ponownie ruszyliśmy kłusem.
Jechaliśmy leśną ścieżką. Było tu trochę wystających korzeni i kamieni, ale nasze konie widziały w życiu gorsze podłoża, więc żaden się nie skarżył. Chyba nawet żaden się nie potknął ani nie zawahał ani razu. Ashowi zdecydowanie podobało się, że jest czołowym. Inne konie też wyglądały na zadowolone, Hatati przestała się już tak rozpraszać, a French i Arwena co chwilę parskały.
Po kilkunastu minutach zwolniliśmy do stępa, bo ścieżka zrobiła się bardzo wąska. W dodatku zaczęła biec dość ostro pod górę. Pochyliłam się do przodu i dałam Ashowi luźniejszą wodzę. Zaczęliśmy się wspinać. Wzniesienie nie było bardzo strome, ale podjazd był dość długi, więc jechaliśmy spokojnym stępem, szczególnie że na drodze było teraz dużo kamieni i konie musiały się bardziej skupić. My, jeźdźcy też musieliśmy być skupieni, bo co chwilę trzeba było uchylać się przed nisko wiszącymi gałęziami. Jadąc na hucule nie mało się raczej tego problemu. Elvia i Zafira miały trochę ułatwione zadanie, bo araby były niższe od achałów.
Gdzieś w połowie drogi zapytałam dziewczyn czy potrzebują kilkuminutowej przerwy. Zaprzeczyły, więc ruszyliśmy dalej. Cała trasa pod górę zajęła nam około 30 minut. Na szczycie daliśmy koniom luźną wodzę i przez chwilę pozwoliliśmy im odpocząć w stój. Następnie ruszyliśmy dalej. Po naszej prawej stronie rozciągała się piękna panorama Bieszczad. Wskazałam palcem na jedno z pastwisk oddalone od nas o jakieś 2 km. mówiąc dziewczynom że to jedno z moich stad hucułów. Z góry wyglądały jak stado różnokolorowych kropek.
Przez jakiś czas jechaliśmy stępem podziwiając widoki. Po części dlatego, że konie musiały odpocząć po wspinaczce skoro mają dać radę na dwudniowym rajdzie, a po części dlatego, że widok był na prawdę piękny. Na górze czuć było lekko wiejący wiatr, więc było na prawdę przyjemnie.
Po około pół godzinie dojechaliśmy na dość dużą łąkę. Było chwilę po 14.00, więc postanowiliśmy zrobić krótką przerwę. Zsiadłyśmy z naszych wierzchowców, poluzowałyśmy im popręgi i zdjęłyśmy ogłowia, jednocześnie zostawiając im na głowach kantary. Niestety nie miałyśmy aż tak dużo zaufania do koni, żeby puścić je luzem, a nie szczególnie był czas na rozwieszanie linek do prowizorycznego koniowiązu, więc każda z nas trzymała swojego konia na uwiązie. Wierzchowce jadły sobie trawę, a my zjadłyśmy drugie śniadanie. Przerwa trwała około pół godziny, żeby konie wypoczęły, a jeźdźcy rozciągnęli nogi. Dałyśmy też koniom napić się wody w strumieniu, a my uzupełniłyśmy zapasy wody.
W końcu postanowiłyśmy jechać dalej. Spakowałyśmy wszystko do sakw, dociągnęłyśmy popręgi w siodłach, założyłyśmy koniom ogłowia, sprawdziłyśmy czy w kopytach nie mają jakiś kamieni i innych niespodzianek, po czym wsiadłyśmy na grzbiety wierzchowców.
Konie generalnie były w dobrej kondycji i pewnie dałybyśmy radę jechać jeszcze spory kawałek bez odpoczynku, ale lepiej dmuchać na zimne. Po przerwie konie znacząco się rozbudziły, więc po przejechaniu sporego kawałka stępem na rozgrzewkę, ruszyłyśmy żwawym kłusem. Zrobiło się na prawdę gorąco, więc kto jeszcze miał na sobie jakąś bluzę teraz ją zdjął. Kłusowaliśmy przed łąkę. Ash zaczął jednak napierać na wędzidło. Wiedziałam, że po tej łące da się galopować, więc odwróciłam się do tyłu i zapytałam dziewczyn co o tym sądzą. Nikt nie miał nic przeciwko, więc dałam mojemu rumakowi łydkę do zagalopowania. Wałach odpowiedział od razu i ruszył równym, ale dość szybkim galopem. Odwróciłam się do tyłu i sprawdziłam czy wszystko dobrze z resztą koni i jeźdźców. Wszyscy dalej siedzieli w siodłach. Wszystkie konie chodziły rajdy, więc były przyzwyczajone do galopowania jeden obok drugiego. Łąka była na tyle szeroka, że nie musieliśmy jechać jeden za drugim i każdy koń mógł iść własnym tempem. Żaden z koni nie próbował się ścigać, ani ponosić. To własnie jest zaleta koni rajdowych, wszystkie szły na dość luźnej wodzy i żaden nie pomyślał żeby zacząć coś odwalać.
Galopowaliśmy dość długo, bo droga była długa i równa, idealna do galopu. W końcu jednak się skończyła, więc przeszliśmy do kłusa. Konie zaczęły parskać i generalnie wyglądały na bardzo zadowolone. Chwilę jeszcze jechaliśmy kłusem, a następnie przeszliśmy do stępa, bo z łąki wjechaliśmy w las, gdzie ścieżkę pokrywały spore kamienie. Przez jakiś czas kluczyliśmy zygzakiem po tej drodze omijając co większe kamienie, żeby nie podbić koni.
W końcu dojechaliśmy do strumienia, który przecinał naszą kamienistą drogę. Kazałam Ashowi wejść do wody, a następnie zatrzymałam go i zaczekałam aż wszystkie konie wejdą do wody. Nie miały z tym jakiś większych problemów, tylko Hayati przez chwilę się wahała, ale trwało to dosłownie pięć sekund. Później klacz dała się przekonać i weszła do wody za pozostałymi końmi.
Strumień nie był głęboki, sięgał koniom dosłownie trochę powyżej koronek. Dno nie było kamieniste, a prąd mocny, więc nic nie groziło koniom. Przez około 10 minut jechaliśmy pod prąd, ale konie praktycznie tego nie czuły. Co jakiś czas tylko schylały się, żeby się napić. Żadnemu na szczęście nie przyszło do głowy położyć się.
W końcu dojechaliśmy do miejsca, gdzie zbocze było na tyle łagodne, że można było bezpiecznie wyjechać z wody. Ku rozbawieniu wszystkich French przez chwile stawiała opór i nie chciała wyjść z wody. Widocznie moczenie nóg podczas upału było dla niej bardzo przyjemne. W końcu jednak dała się przekonać Elvii i wspięła się pod górę za resztą koni.
Wjechaliśmy na ścieżkę, która biegła lekko w dół. Była jednak na tyle łagodna, że postanowiliśmy na niej zakłusować. Droga była dość wąska, więc niestety musieliśmy jechać jeden za drugim. Na szczęście konie szły ładnie i nie przeszkadzało im że jadą za sobą w dość małych odległościach. Ten odcinek kłusa był dość długi. Konie miały dużo siły, bo przez większość czasu jechaliśmy stępem. Co prawda po trudnym podłożu, ale jednak stępem.
W końcu jednak przeszłyśmy do stępa. Zerknęłam na zegarek. Było chwilę po 17.00, więc miałyśmy idealny czas. Byłyśmy już w sumie bardzo blisko. Ostatnie pół godziny jechałyśmy więc stępem, żeby konie ochłonęły. Wjechaliśmy na łąkę. Przed nami ukazała się prosta drewniana brama zamknięta na kłódkę. Dałam sygnał do zatrzymania się po czym zsunęłam się z siodła i wygrzebałam z sakwy klucz i otworzyłam bramę. Tuż za mną stała Arwena, więc pokazałam Agnes kierunek w którym ma jechać stępem i przepuściłam cały zastęp. Gdy jadąca na końcu Zafira przejechała przez bramę wprowadziłam Asha do środka i ponownie zamknęłam bramę na klucz, wskoczyłam na siodło i pojechałam za resztą koni. Ash trochę się złościł, że teraz jedzie ostatni, ale nie pozwoliłam mu dojechać kłusem. W końcu zobaczyłam, że zastęp zatrzymał się przy naszej rajdowej chacie. Nie było to nic szczególnego, po prostu dwupokojowy domek z drewna, bardzo mały. Dojechałam do dziewczyn i zsiadłam z konia.
Rozsiodłałyśmy kompletnie nasze wierzchowce, zostawiając im na głowach tylko kantary. Cały teren był ogrodzony, stan ogrodzenia sprawdzałam z Łukaszem dosłownie kilka dni wcześniej, więc nie nie miało prawa się wydarzyć.
Puściłyśmy więc konie luzem. Niektóre poszły od razu do strumienia napić się wody, inne postanowiły jednak najpierw wytarzać się w trawie. W końcu jednak wszystkie zgodnie poszły jeść trawę. Na szczęście nie było między nimi żadnych sprzeczek.
My natomiast poszłyśmy ogarnąć chatę. Generalnie takie najcięższe rzeczy, jak na przykład cięcie drewna, zrobiliśmy z chłopakami już wcześniej.
W chacie było przyjemnie chłodno. Wypakowałyśmy sakwy i ponownie wyszłyśmy na dwór. Zafira i Agnes poszły do strumienia po wodę, a ja i Elvia zaczęłyśmy układać drewno w ognisku. Na szczęście pomimo ostatnich deszczy drewno było suche. Gdy wszystko było gotowe poszliśmy jeszcze do koni dać im paszę. Niestety wymagało to sporo roboty, bo praktycznie każdy z koni miał inną paszę. Na szczęście w chacie mieliśmy wiadra, więc po prostu każdy złapał swojego konia, nasypał mu do wiadra paszę i czekał aż wierzchowiec skończy jeść. Staliśmy w sporych odległościach od siebie, żeby konie się nie rozpraszały i nie chciały sprawdzać czy sąsiad nie ma przypadkiem czegoś smaczniejszego. W końcu, gdy konie skończyły i wylizały wiadra znów puściliśmy je luzem.
Wróciłyśmy do chaty, zjadłyśmy coś i do późnych godzin siedziałyśmy przy ognisku rozmawiając. Następnie wróciłyśmy do chaty i położyłyśmy się spać na materacach w śpiworach.