Pary: Antek i Quasimodo, Esmeralda i Rainstone, Zafira i Ajmal Sahaab, Agness i Moon Weapon, Valentina i Elessar
Miejsce treningu: pobliskie lasy
Czas trwania: 5 h
Cele treningu: rozluźnienie koni
~*~
Wszystko szło wedle planów. Pogoda była śliczna, świeciło słońce, ale jednocześnie wiał lekki wiaterek, więc nie było duszno. Nie zapowiadało się także, aby miał tego dnia padać deszcz. W bardzo dobrym humorze zaczęłam biegać po całym domu i budzić wszystkich, którzy mieli coś do zrobienia w stajni łącznie z naszymi gośćmi, którzy przecież musieli przygotować się do rajdu! Sama natomiast pobiegłam do stajni. Stajenni już zajęli się karmieniem i ścieleniem boksów, konie skończyły jeść jakieś pół godziny temu, więc spokojnie za jakiś czas możemy je zabierać. Oczywiście przez moje wieczne wahanie nie mogłam się zdecydować, którego konia bym chciała zabrać, ale w końcu decyzja padła na westernową Moon Weapon, która miała najwygodniejsze westernowe siodło. Coś w sam raz na rajd.
Wróciłam do domu, aby coś przekąsić i w końcu całą gromadą wyszliśmy na zewnątrz, by przygotować rumaki. Czyściliśmy bardzo długo, bo Rainstone korzystając z odrobiny swej bieli, ubrudził się na wszystkie możliwe sposoby. Nie obyło się bez myjki i gąbki. W każdym razie, po jakiś czterdziestu minutach staliśmy już na placu i wsiadaliśmy na konie. Dociągnęliśmy popręgi i wyruszyliśmy, jak na podróż w nieznane. Moon cały czas miała iść jako pierwsza, dlatego musieliśmy troszkę zmodyfikować zastęp. Zaraz za nią szły dwa wałachy, czyli kolejno Rainstone i Elessar, a dopiero później ogiery - Ajmal i Quasimodo. Uznaliśmy, że to będzie mądra decyzja i w takiej kolejności ruszyliśmy przed siebie. Oczywiste było, że w takim terenie, to musi być zabawnie, więc już podczas stępa zaczęły się rozmowy i śmiechy. Gadaliśmy głównie o zawodach, koniach, ktoś tam czasem wspomniał o jakimś owadzie, siadającym akurat na szyi wierzchowca. Jechaliśmy sobie, leniwie wygrzewając się w słońcu. Konie szły na luźnych wodzach, a my bawiliśmy się w najlepsze. Okolica była wyjątkowo piękna, więc podziwianie widoków także wchodziło w skład planów na dzisiejszy wyjazd. Po jakiś dwudziestu minutach rozleniwienia i gadulstwa, ruszyliśmy spokojnym kłusikiem. Moon ładnie sprawdzała się jako prowadząca, więc nawet nie skróciłam wodzy do tego kłusa, bo i niby po co? Koń pleasure chodzi, więc na takiej wodzy umie biegać we wszystkich chodach. Choć przyznać trzeba, że prędkością w terenie nijak nie przypomina konia do pleasure. Rainstone także biegł bardzo spokojnie, grzecznie podążając za koleżanką. Wyglądał na rozluźnionego, ba, wręcz miał lekko przymknięte oczy, jakby zaraz miał zasnąć. Tak to na konie działa nadmiar słońca podczas terenu! Esmeralda obudziła go trochę mocniejszą łydką, więc chcąc nie chcąc, musiał wyciągnąć krok. Elessarek, nasz najmniejszy kompan radził sobie bardzo dobrze i biegł ile w kopytkach matka dała. Wbrew pozorom nie tylko nie zostawał w tyle, ale wręcz Val musiała go trzymać, aby nie wyprzedził Rainstone'a! Ajmal dumnie kroczył swym arabskim kłusikiem i spokojnie przeżuwał wędzidło. Był całkiem rozluźniony i zainteresowany otoczeniem. Podobnie Quasimodo, choć on, będąc zamykającym zastęp, cały czas był czujny.
Jechaliśmy sobie takim oto spokojnym kłusikiem przez jakieś dziesięć minut, a następnie przeszliśmy do stępa. Oznajmiłam grupie, że za jakieś półtorej godziny dojedziemy do niewielkiego zajazdu, gdzie będziemy mogli pozwolić koniom się paść na trawie, a sami coś przekąsimy. Później czekała nas jeszcze droga powrotna. Wszyscy kiwnęli głowami, więc pojechaliśmy na ścieżkę, którą mieliśmy dojechać do zajazdu. Moon znała tą dróżkę, bo często tędy jeździła, więc natychmiast postawiła uszy i wesoło przyspieszyła kroku. Po paru minutach zakłusowaliśmy. Tym razem kłus był już mniej leniwy, bo sporo Moon się ożywiła, ożywiły się wszystkie obecne konie. Pędziliśmy sobie w rytmie przez bardzo miękką i przyjazną dla kopytek ścieżkę. Przed nami niewielka górka. Ostrzegłam wszystkich obecnych, po czym podjechaliśmy w spokojnym kłusie. Wszystkie konie pokonały ją bez najmniejszych problemów. Wtedy czekał na drodze wyrosła nam niewielka kłoda, która tarasowała przejazd.
- Czy którykolwiek z obecnych koni całkowicie nie potrafi skakać? Tak nic a nic? - zapytałam. Na szczęście nikt nie podniósł ręki, więc uznałam, że możemy jechać. W nieco większych odstępach i spokojnym kłusem, gdyż w prawdzie kłoda była bardziej jak drąg w cavaletti. Moon nawet za bardzo nie podnosiła nóg, by ją pokonać. Nie było tam odstających gałęzi czy czegokolwiek w tym stylu, po prostu wąskie drzewko. Właściwie... nawet mały Elessar nie musiał podnosić za wysoko nóżek, żeby pokonać tą jakże straszną przeszkodę. Pojechaliśmy dalej. Po jakiś kolejnych dziesięciu minutach zaproponowałam, abyśmy zagalopowali. Wszyscy się zgodzili, więc ruszyliśmy. Spokojnie, powoli. Typowo relaksacyjnie. Koniom bardzo to odpowiadało. Nawet, gdy przeszliśmy w półsiad, nie za bardzo chciało im się przyspieszać. Kilka minut galopu, znów przeszliśmy do niższego chodu. Wtedy ktoś z obecnych zaczął nucić sobie kilka znanych piosenek, a przez to już po chwili byliśmy nie tylko grupą na koniach, ale wręcz wędrownymi grajkami na koniach. Brakowało tylko, żeby ktoś zaczął rapować. Jechaliśmy sobie dalej w tak pogodnych nastrojach. Znów trochę kłusa, trochę galopu, znowu kłus, stęp. Cały czas na spokojnie. W końcu dojechaliśmy do zajazdu.
Rozsiodłaliśmy konie i puściliśmy je na specjalnie przygotowane do tego wybiegi tuż obok gospody. Wtedy usiedliśmy sobie przy stole i zabraliśmy się za zamawianie. Oczywiście rzuciłam się na spaghetti, które widniało pośród wielu innych dań w menu. Na rozmowach, jedzeniu i innych tego typu rzeczach zeszła nam prawie godzina. Od razu po tym wróciliśmy do naszych koni, osiodłaliśmy je i kontynuowaliśmy rajd. Przebiegał podobnie, jak w tamtą stronę. Jechaliśmy tym razem inną ścieżką, a konie czując, że wracamy do stajni, natychmiast się ożywiły i nawet zaczęły troszkę ciągnąć. Znowu ktoś zarzucił jakimś szlagierem, więc śpiewaliśmy, galopując. Po drodze mijaliśmy jakąś starszą panią z pieskiem, która bardzo podejrzliwie przyglądała się bandzie dorosłych ludzi na koniach, śpiewających na całe gardło piosenki. Nawet piesek miał zdziwiony wyraz pyszczka.
W końcu naszym oczom ukazała się brama wjazdowa do Estrelli. Już jakiś czas stępowaliśmy, więc gdy dojechaliśmy na podwórko, zsiedliśmy z koni, rozsiodłaliśmy je, spłukaliśmy na myjce i zaprowadziliśmy do boksów. Dzień był dość męczący, co jednak nie zmienia faktu, że spędziliśmy go naprawdę wesoło. Gdy wróciliśmy do domu, zapowiedziałam już, co będziemy robić następnego dnia podczas treningu ujeżdżeniowego z elementami garrochy.